Ignacy Karpowicz „Gesty”

Z takimi książkami, jak „Gesty” Ignacego Karpowicza, zawsze są problemy. Pierwszy problem polega na tym, że mieszkając w Białymstoku jak kania dżdżu łaknie się książek o tym mieście. Drugi problem to pierwsza powieść Karpowicza, która w dużym stopniu określiła mój stosunek do tego pisarza. Dlatego bałem się , że „Gesty” okażą się „Niehalo”-bis. Po części się pomyliłem, po części moje obawy były uzasadnione.

Pierwsza powieść była Karpowicza czymś niesłychanie cennym, przede wszystkim dla Białegostoku i jego mieszkańców. Opisywała plastycznie, ale i adekwatnie, białostocką, prowincjonalną i zapadłą rzeczywistość. Prawdopodobnie po raz pierwszy ktoś zdobył się na tak celne namalowanie tego, z czym wielu Białostoczan zmaga się na co dzień.

W „Niehalo” pojawiały się konkretne miejsca, ulice i osoby związane z tym miastem. Podobnie jest z „Gestami”, lecz poza usadowieniem akcji powieści w rodzinnym domu bohatera na ulicy Zwycięstwa, poza kultowym w niektórych kręgach pubem Strych, białostockimi szpitalami i sklepami, nowa książka Karpowicza niewiele ma wspólnego z debiutem.

Tym, co uderza na samym początku i wzbudza szacunek, to wysoka zręczność i panowanie nad słowem. Kiedyś szło mu to o wiele oporniej, teraz zbliżył się do perfekcji. Opowieść płynie, wątki ładnie się przeplatają i grają ze sobą do tego stopnia, że „Gesty” są tego typu książką, które  „połyka” się w ciągu jednej nocy.  Fajnie czyta się o znajomych miejscach, równie przyjemnie – opowieści o dojrzewaniu bohatera w rzeczywistości lat 80.

Nie to jest w „Gestach” najważniejsze. Tym, co w pierwszym momencie zdaje się siłą i ambicją powieści, lecz w ostateczności staje się jej słabością, jest oparcie fabuły na bardzo poważnych, fundamentalnych wręcz, konstrukcjach narracyjnych. Bohater, Grzegorz, powraca do rodzinnego Białegostoku, do cierpiącej śmiertleną chorobę matki. Jest z nią tam aż do śmierci. Wątek syna wracającego do rodzinnego domu, wątek śmierci, wreszcie Edypowa relacja matka-syn, są tym, co nadaje – niestety tylko pozornie – ciężar i dojrzałość tej powieści. Początkowo wydaje się, że czytelnik będzie miał do czynienia z głębokim, psychologicznym traktatem o sprawach ostatecznych.

Niestety, Karpowicz zaprojektował ambitny projekt, by następnie własnoręcznie go zburzyć. Fiasko nie jest spektakularne, ale im więcej się obiecuje, tym większy żal z niezrealizowanej obietnicy. Po pierwsze, atrakcyjny z pozoru zabieg formalny oparcia poszczególnych podrozdziałów na literze „G” i nadanie opowieści formy wyliczanki od 1 do 40 (bo tyle lat ma główny bohater powieści), kiedy służy opowiadaniu o tak fundamentalnych sprawach, jak śmierć bliskiej osoby, w rezultacie okazuje się nieco groteskowe. Jeszcze bardziej groteskowe jest naiwne, wymuszone jakby na siłę, zakończenie powieści. Jeszcze bardziej nieprzekonujące jest wplecenie na koniec opowieści wątku homoseksualnego, nie wiem, czy nie bardziej, jak dołączony na końcowych kartach dopisek kobiety wieńczący powieść.

Książkę warto przeczytać, bo pod względem kunsztu pisarskiego Karpowicz znajduje się w ścisłej krajowej czołówce, już nie wśród tak zwanych pisarzy młodego pokolenia, ale wśród polskich pisarzy w ogóle. Warto też, bo to ładnie opowiedziana historia dojrzewania na polskiej prowincji doby późnego socjalizmu. Szkoda tylko, że poprzeczka, którą postawił przed sobą Karpowicz, okazała się dla niego samego zbyt wysoko postawiona.

Piątkowy festiwal kozaczków, kanapek i kebabów

Marzyciel z „Auto da feEliasa Canettiego w uroczym domu w Supraślu, na samym skraju Puszczy. Z dnia na dzień jest coraz chłodniej, coraz bardziej szaro i smutno. Można by rzec, że  to wszystko domaga się, jak powiedziała mi niedawno znajoma, porządnej flaszki. Najlepiej Żołądkowej Gorzkiej – napoju najbardziej polskiego z polskich, choć z litewskim rodowodem. I najbardziej jesiennego z jesiennych. Kiedy wychodziłem z domu Gospodarza dzisiejszego spotkania i szedłem w kierunku samochodu, najbardziej w głowie zapadł mi zapach takiego miejsko-wiejskiego ganka, a potem mroźne powietrze pomieszane z zapachem dymu z kominów. Mróz dopadł szyby auta, zacieraliśmy z zimna ręce, kiedy grzał się silnik. Nalepiej mieli ci, którzy spróbowali łąckiej śliwowicy Krzysztofa. Kiedy przejeżdżaliśmy obok pięknie oświetlonego supraskiego kościoła, było już znośnie. W Białymstoku, na rogu Św. Wojciecha i Warszawskiej, drobna dziewczyna prowadziła pod rękę dwóch całkowicie nieprzytomnych, wielkich chłopców, a już w centrum, w okolicach Malmeda i Lipowej, piątkowy festiwal kozaczków, kanapek i kebabów, pożeranych na ulicy, przy niedbale zaparkowanych samochodach, z sosem lejącym się po brodach coraz lepiej ubranych studentek i studentów.

„Moje serce płonie jak ogień, ale moje oczy są chłodne jak prochy zmarłych”

Soyen Shaku był pierwszym mistrzem buddyzmu Zen nauczającym w Stanach Zjednoczonych i stał się wiodącym nauczycielem Zen na Zachodzie. Już w 1893 roku nauczał o powstrzymywaniu się od przemocy, pacyfizmie i tolerancji religijnej. Prowadził swoje życie w zgodzie z dziesięcioma prostymi zasadami.

1. Po przebudzeniu, opuść zdecydowanie swoje łoże, tak jakbyś wyrzucał bezużyteczną parę butów.

2. Rankiem, przed założeniem ubrań, zapal kadzidło i medytuj

3. Posiłki spożywaj w regularnych odstępach i tylko do momentu, aż zaspokoisz głód

4. Udawaj się na odpoczynek o regularnych porach

5. Przyjmuj gości tak, jakbyś przebywał sam. Bądź sam tak, jakbyś przyjmował gości.

6. Uważaj na to, co mówisz. Mówi tylko to, co chcesz powiedzieć.

7. Nie odmawiaj sobie okazji, jednakże zawsze pomyśl dwa razy.

8. Nie żałuj przeszłości, zamiast tego patrz w przyszłość.

9. Miej niezłomne serce wojownika i miłujące serce dziecka

10. Kiedy udajesz się na odpoczynek rób to tak, jakby to była twoja ostatnia noc.

Zimny oddech lata

Każdy sezon, a szczególnie ten przesycony wrażeniami i silnymi emocjami, potrzebuje momentu zakończenia, symbolicznej przepaści, w którą chciałoby się rzucić z całym ciężarem leżącym na plecach. Decyzja o ucieczce z miasta jest już podjęta. Okazało się, że podjąć decyzję było chyba trudniej niż doprowadzić teraz do realizacji radykalnych planów. Tyle, że wyprowadzka to milestone projektu na całe życie, a obecnie w plecy sapie i dyszy gorącym oddechem całe to kończące się lato. Co prawda nie czuję jeszcze jesiennego otępienia, ale lepiej być na nie przygotowanym i zawczasu przyjąć do wiadomości, że w końcu nadejdzie. Mam problemy z trafieniem w lekturę, muzykę, obraz, które pasowałyby do tego momentu i go jakoś tłumaczyły. To – zdaje się – dobry moment, aby wykroczyć poza subiektywny świat przeżywany, przestać kontemplować, muskać świat, ale zacząć go tłumaczyć i w końcu lepiej rozumieć. A najlepiej zrobiłaby samotna wycieczka w jakąś prawdziwą dzicz. Krajobrazy z dużymi różnicami poziomów, nieufni mieszkańcy, dużo przyrody i samotności.

Osobowym do Warszawy

Październik to najlepsza pora na melancholijne, jesienne podróże pociągami osobowymi. Pociągi pośpieszne wywołują nieprzyjemny przeskok w wyobraźni. Wsiada się w jednym dużym mieście, wysiada w drugim, a pomiędzy tymi dwoma momentami jest tylko przyroda przesuwająca się za szybami wagonu. Pociągi osobowe, zatrzymujące się co kilka kilometrów, bez przedziałów, ale za to z prawdziwymi pasażerami, dają autentyczną interakcję z ludźmi, z przyrodą, z jesienią.

Konduktorzy znają co drugą gębę, przymykają oko na piwo z puszki, zza służbowej miny wyłazi wszystkimi stronami podlaska dobroduszność. Jest zaskakująco bezpiecznie, nawet kiedy biegają wokół ciebie nadpobudliwi szesnastolatkowie wracający z łapskich, szepietowskich czy małkińskich zawodówek i techników. Dziewczęta ze zniszczonymi farbowaniem włosami, zajmują się swoimi paznokciami, piszą w ponaddźwiękowym tempie esemesy albo puszczają sygnały do swoich przyjaciółek i chłopaków.

Zdecydowanie fajniejsza od jazdy „tam” była podróż powrotna. Było leniwe niedzielne popołudnie. W Warszawie Wileńskiej do pociągu wsiedli robotnicy po nocnych zmianach i powoli, aż do Małkini, ubywali, rozchodząc się do swoich podwarszawskich domów. W Małkini jak zwykle wszystko było zawieszone w powietrzu i uregulowane zgodnie z rozkładem pociągów. W całodobowym barze przy samych torach chłopcy i dziewczęta kupowali Fantę w butelkach zwrotnych i siedzieli na ławce, założę się, że przez cały dzień.

A potem nadjechał pociąg. Odjazd czternasta zero siedem. Kilkanaście kilometrów za Małkinią  w Czyżewie , wsiedli pierwsi studenci. To był ich pierwszy październikowy weekend w domu, a może jechali do szkoły po raz pierwszy tej jesieni? W przedziale było ciepło, słońce dostawało się do środka ciepłymi, jesiennymi błyskami. Gdzieś dwa siedzenia przede mną ktoś z telefonu puszcza jesienno-prowincjonalny Happysad, piosenkę o tym, że nie przechodzą mu już dreszcze i że nie brakuje mu już powietrza i że do końca ich dni….Dziewczyna obok rozwiązuje krzyżówkę, konsumując wściekle trzymany w ozdobionej tipsami dłoni długopis z napisem „Cefarm”. Naprzeciwko mnie zasuszony staruszek w przetartej, wysłużonej niebieskiej czapeczce Castoramy, zdaje się nie robić nic innego, niż tylko wypatrywać mijanych kościołów, by w odpowiednim momencie zdjąć nakrycie głowy i się przeżegnać. Obok studentka próbuje czytać Robinsona Crusoe’a. Ja też próbuję czytać, ale nie wychodzi.

Zgoda przenika wszystko, ludzie godzą się na siebie, przyroda godzi się na ludzi, a oni na nią. Wszystko jest, jakie jest i wszystkim jest z tym „jest” dobrze.

Z rzeczy bardziej przyziemnych, kontynuuję moje nieudolne wprawki publicystyczne, które chciałbym tutaj kronikować. Napisałem do Porannego tekst o samotności Białegostoku wśród innych ośrodków miejskich i niemiejskich w regionie. Mam raczej syntetyczny umysł, ale w tym wypadku okazało się, że podjąłem temat tak szeroki, że z koniecznośći zmieszczenia się w dziewięciu tysiącach znaków ze spacjami, nie uniknąłem błędu powierzchowności. Tekst został przyjęty nieźle, choć spotkał się z delikatną krytyką w ostatnim magazynie Porannego. Niestety, nie pamiętam nazwiska autora i nie mogę znaleźć tej polemiki w sieci.

Zająłem też głos w debacie Gazety Wyborczej „Czy warto studiować w Białymstoku?”, postulując budowę międzyuczelnianej egalitarnej i nowoczesnej biblioteki. Uważam, że byłby to świetny pomysł na Białystok – miasto akademickie. Argumenty można poznać klikając na odnośnik z tym tekstem. Polecam również dyskusję na forum o moich propozycjach. Zawsze uważałem białostockie fora internetowe za miejsce ujawniania się wszystkich cech typowych tutejszym mieszkańcom, którzy uwolnieni od konieczności ujawniania swoich personaliów wylewają hektolitry jadu na wszystko i wszystkich. Ogromnie się cieszę czytając te fora, bo zazwyczaj potwierdzają się moje przypuszczenia co do tutejszej obyczajowości. Żeby być sprawiedliwym, zdarzają się też merytoryczne głosy, spośród których najbardziej sobie cenię te krytyczne.