
Dobrze jest czasami pojechać do Supraśla.
Do miasta-satelity. Do małego miasta obok wielkiej wsi. Do miasta, które zastygło w stuporze słonecznego 22 września 1939 roku i pozostało takie do dziś. Senne, powolne, leniwe i niemrawe jak dziecko, które przewraca się o świcie z boku na bok, aż w końcu zarzuca na głowę kołdrę i odwraca do ściany, bo chce jeszcze trochę pospać i nie chce iść do szkoły.
Do miasta inteligencji, gardzącej robotniczo-chłopskim rodowodem swojego wielkiego sąsiada zza lasu. Do miasta leniwych spacerów bulwarami i wielogodzinnego przesiadywania w nieistniejący Alkierzu między dwoma rzymskimi kościołami, nad pierogiem z kapustą i nalewką z pigwy.
Dobrze jest czasami pojechać do Supraśla.
Więc jadę. Mimo ponurego dnia i mimo zbliżającej się nocy. Zamiast uciekać przed zmierzchem, jadę mu na przeciw. Przez wysoki sosnowy las, wzdłuż Ogrodniczek, gdzie w liceum patrzyłem z ukrycia, w platonicznym zachwycie, na blond Olę z pieprzykiem na prawym policzku, jak zjeżdża na sankach stromym zboczem. Z wysokiej estakady patrzę na mityczne, tajemnicze jezioro Komosa z wyspą pośrodku, na której zazdrosny brat zabił brata. Kain zazdrosny nie o Boga, ale o kobietę, zabił Abla na wyspie, do której każdego lata w środku nocy przychodzę pływać. Dawniej z kimś, teraz sam.
Jadę do Supraśla nie wiadomo, po co. Już wiem. Jadę po to, że dobrze jest czasami pojechać do Supraśla. Ewangelicki cmentarz z upiorną, neogotycką kaplicą Buchholtzów. To jedyny ślad po Niemcach. Pamięć o tym, że budowali i Supraśl i Białystok, została zatarta mocniej i skuteczniej, niż pamięć o Żydach. Myślę o zapomnianym cmentarzu niemieckim w Bacieczkach, za żwirownią, na którym straszy pomnik Apolla z urwaną głową.

Jadę dalej. Obok stadniny koni. To prawie centrum. W Supraślu wszędzie jest centrum. Miasto otoczone szczelnie gęstym lasem jest wymarzoną scenerią jakiegoś skandynawskiego, zimnego kryminału, w którym wszyscy się znają od podszewki, a i tak nikt nie wie, kto zabił tę małą córkę nauczycielki z ulicy Nowy Świat, która wyszła do lasu po jagody i już nie wróciła.

Na rondzie w prawo. Tam, trochę poniżej poziomu drogi, drewniany plac zabaw, na którym fikaliśmy kiedyś z synem pod czujnym okiem i nadzorem Wiecznie Podejrzliwej Madki. Skręcam w 3 maja i płaczę nad tym, co okrutnego uczyniono z moim Barem Jarzębinka, w którym były ceraty, plastikowe sztućce, kefir i najlepsza kiszka ziemniaczana na świecie. Teraz się tam zmieniło. Już tam nie chodzę. Nie lubię klimatu Krupówek.

Przy bazarze stoi beczka, z której każdego lata Lech Kruk nalewa z beczki najlepszy ruski kwas chlebowy w Polsce. Lepszy piłem tylko na ulicy Bandery we Lwowie, tuż obok Lwowskiej Politechniki.
Obok – księgarnia. Księgarnia przy rynku powinna być warunkiem nadania praw miejskich. Supraśl jest miastem z krwi i kości.
Mijam szkołę dla artystów, do której przywiozłem kiedyś jedną z jej absolwentek – egzaltowaną, filigranową, czarną, nieśmiałą i oziębłą malarkę Anię. Trzydziestoletnia Ania biegała wtedy wokół kolejnych pracowni, zaglądała do okien i z podniecenia wydawała z siebie takie śmieszne piski. Niestety, nie udało mi się nigdy utrzymać tego podniecenia do czasu, kiedy trzeba było wracać do domu i zaprosić Anię do siebie na wino.

Teraz wracam. Wyjeżdżam na szosę obok nowego mostu. Przejeżdżam jeszcze raz przez rondo i powoli żegnam się z Supraślem.
Wrócę przez Nowodworce z brukowaną ulicą, przy której stoją stare wozy strażackie. Oglądaliśmy je z synem kiedyś, przy czujnej asyście Wiecznie Kontrolującej Madki.
Robi się ciemno. Łąki nad rzeką Supraśl są Iwaszkiewiczowskie. Brązowe, ciemnozielone, znikające we mgle przed nadejściem nocy.
Wasilków jest już cały ciemny.
Dobrze jest czasami pojechać do Supraśla.

Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie...