Artur

 

 

Artur

Dzisiaj umarł mój sąsiad. Nie był moim przyjacielem. Nie był moim znajomym. Był tylko moim sąsiadem.

Siedziałem wczoraj w nocy i pracowałem. O czwartej rano przejechała mi pod blokiem karetka. Zabiło mi mocniej serce.

Po prostu spotykałem go kiedyś w knajpie, a jego żonę w warzywniaku. Mieszkali dwa bloki ode mnie. Gdzieś tam nad placówką Poczty Polskiej, nad byłą Żabką ekspedientkami z najdłuższymi tipsami na świecie i z warzywnym.

Typowe klimaty ulicy kamienic przy Piłsudskiego. Niby centrum miasta, ale trochę jak Praga.

Żonę miał cudowną i kompletnie się mu nie dziwiłem, że tak ją bez przerwy i do końca kochał. Zawsze mi się słonecznie uśmiechała, kiedy widzieliśmy się w PSS Społem o siódmej rano po bułki, albo w Biedronce na Żabiej, która mogłaby być równie dobrze kolejką do komory w obozie koncentracyjnym.

Artura poznałem, gdy kiedyś chodziłem często na piwo do miasta, a najlepszą knajpą była wtedy Alchemia pod kompletnym władaniem Artura. 

On wtedy nalewał piwo w Alchemii. Strasznie wtedy śmierdziało ze wszystkich stron. Szczególnie z kibla na poziomie -0.

Pamiętam taki wieczór, gdy zasiedzieliśmy się tam z kolegą Tomkiem zbyt długo.

Gadałem wtedy z Arturem o jego życiu, o jego wycieczkach na Wschód. To mnie zawsze fascynowało. Gadał mi o tym, że maluje obrazy i pokazywał mi na jakiejś żenująco słabej Nokii zdjęcia tych swoich obrazów. Obrazy były lepsze niż zdjęcia. Spokojny, bardzo artystyczny, bardzo wrażliwy.

I była jakaś 2 albo 3 w nocy. Weszła brygada takich typowych nazi-bandytów. Nic nie zamówili. Szukali zaczepki. To był jeszcze ten czas, kiedy mogłeś dostać kosę pod żebro za kolczyk w nosie..

Wszyscy zamarliśmy.

Artur wyszedł zza baru.

– Chłopaki, zamawiacie coś? – zapytał swobodnie.

I oni wstali.

I wyszli.