
Bohaterami tej książki są martwe duchy Warszawy, za którą tęsknię. Po raz ostatni odwiedziłem te zjawy na Stadionie Dziesięciolecia. Pojechałem po dzieła wszystkie The Doors na mp3 i po pierwszą kasetę zespołu Partia. To było miejsce i czas schyłku polskiej stolicy. Te upiory i zjawy, bohaterowie warszawskich ulic i kamienic, przesiadujący w drink-barach albo na ławkach w parku Skaryszewskim, popijający najbardziej niedoceniane piwo w Polsce, piwo Królewskie.
Byłem tą książką oczarowany na tyle, że – jak przystało na zacny narkotyk – dawkowałem sobie te opowiadanka niespiesznie, z odpowiednimi odstępami, aby przyjemność trwała jak najdłużej. I trwała, tak jakby Marek Nowakowski przychodził do mnie raz na tydzień i raczył mnie osobiście jedną opowiastką o jakimś warszawskim duchu.
Teraz przeczytałem te opowiadania jeszcze raz. Okazały się trochę zbyt poetyckie, zbyt przekombinowane, mniej podobne do Nowakowskiego, niż wcześniej myślałem, ale to pewnie moja wrażliwość się tępi z czasem, a nie jakość tego pisania.
Dla jednego opowiadania dałbym się jednak pociąć. I wtedy, i teraz. To jedno z ostatnich w książce wspomnień o kolonijnych dyskotekach w końcu lat osiemdziesiątych. Wszystko, co tam napisał pan Sołtys jest takie, jak ja to pamiętam. Są dwie tak epickie opowieści o dyskotekach. Pierwszą napisał Leonard Cohen i nazywa się „Memories”. Drugą napisał Paweł Sołtys.
Tu „Wspomnienia” w świetnym przekładzie Macieja Zembatego, w wykonaniu tłumacza i Johna Portera.