Piotr Zychowicz „Pakt Piłsudski-Lenin”

190509

Rażąca pomyłka strategiczna, nieodpowiedni doradcy-szpiedzy albo po prostu „serce po lewej stronie”. Z któregoś z tych, lub innych powodów Józef Piłsudski nie zdecydował się we wrześniu 1919 roku pomóc białej armii Denikina i w ten sposób przypieczętować upadek bolszewików, ratując w ten sposób Europę i być może świat od zalewu reżymów komunistycznych. Marszałek uznał, że powrót carskiej Rosji jest większym zagrożeniem dla Polski, niż bolszewizm. I to był jego kardynalny błąd.

Lubię Zychowicza za to, że odważnie podważa święte prawdy polskiej historii, zdejmując z cokołów wielu polskich świętych wodzów, polityków i przywódców. Jego książki budzą niechęć zarówno na prawicy, jak i na lewicy, a przede wszystkim w środowiskach akademickich, dla których efektowny styl, lekkie pióro Zychowicza i brak przypisów budzą wyraźną irytację.

Książka o pomyłce Piłsudskiego dostarczy krytykom wielu argumentów. Bo choć teza w niej postawiona jest efektowna i prawdopodobnie słuszna, to czytanie „Paktu Piłsudski – Lenin” zaczyna męczyć niepokojąco szybko.

Zaczyna się od krótkiego political-fiction, czyli „co by było, gdyby” Piłsudski pomógł Denikinowi, rozbił bolszewików, uratował świat przed komunizmem, a nad Moskwą zawisł biało-czerwony sztandar. Uniemożliwiło to szereg, celowych lub nie, decyzji, a przede wszystkim tajny pakt Piłsudskiego z Leninem, który pogrążył siły kontrrewolucyjne i uratował komunistów.

Zychowicz dostarcza nam dziesiątków świadectw – dokumentów, relacji, fragmentów literackich, prasowych – na potwierdzenie tej tezy. Jest ich tak dużo i tak bardzo mierzi ich powtarzalność, że że po kilkudziesięciu stronach lektury jesteśmy już właściwie przekonani do rewelacji Zychowicza, a dalsze kartkowanie opasłego tomu robi się po prostu przerażająco nudne. Brakuje choć cienia polemiki, poddania w wątpliwość tezy autora. Mamy natomiast patchwork uszyty z kolejnych dziesiątek argumentów za tym, że Piłsudski dogadał się z Leninem. Jest za to monotonia, brak jakiegoś narracyjnego klucza, brak w tej książce „opowieści”.

Nazywamy się Szypułki i jesteśmy odpadami po truskawkach

SONY DSC

Wiejskie festyny, małomiejskie biesiady, potańcówki w parkach i na placach mówią największą prawdę o tych mieszkańcach Polski, którzy przez cały tydzień szykują się na tę jedyną w roku imprezę. Rozmawiają o tym od poniedziałku do piątku w fabryce, w sklepie mięsnym, w autobusie. Rozmawiają tam, gdzie są wszyscy i rozmawiają tam, gdzie nikt nie widzi. Chłopcy rozmawiają, jak się dobrze najebać, dziewczęta rozmawiają, jak się dobrze ubrać. Wójt wybiera zawsze złą gwiazdę wieczoru, a sprzedawcy miodu z pasieki biją się o miejsce blisko sceny. Czasy są napięte, sytuacja jest niepewna.

Pojechałem dzisiaj na Święto Truskawki do Korycina, bo lubię te wszystkie festyny z jakimś owocem, miodem, smalcem albo wędliną w roli głównej. Truskawek było mało, a te, które były, przyjechały aż z Zielonej Góry. Były wielkie jak jabłka z Kauflandu i nie miały szypułek, jakby dorastały lewitując nad ziemią za pomocą energii ze słońca. Obok otoczonego niczym zalewu rozstawione były karuzele i roller-coastery o skali niespotykanej na innych odwiedzanych przeze mnie imprez w regionalnej skali. Dalej była scena, na której występował akurat zespół lolitek z gitarami prowadzony przez brodacza z Domu Kultury.

– Jak się nazywacie? – zapytał kruczowłosy konferansjer z mikrofonem, gwiazda podlaskich estrad, rudą grubaskę z warkoczykami i w okularach, lokalnego outcasta, obiekt drwin całego gimnazjum?
– Nazywamy się Szypułki i jesteśmy odpadami po truskawkach, specjalności naszej gminy – odpowiedziała dziewczynka i mocno uderzyła po strunach smutnym e-molem.
– A co nam zaśpiewacie, Agatko?
– Chyba Moniko – odbiła piłeczkę Monika
– Tak już mam, że mylę Moniki z Agatami, heheh – odpowiedział obleśnie zmieszany konferansjer – co nam zagracie?
– Piosenkę spod celi „Chryzantemy złociste” – odpowiedziała Monika, odgarniając z piegowatego, pulchnego czoła rude włoski. Tłum odpowiedział szumem podekscytowania i oczekiwania.

Szypułki rozpoczęły występ, a ja poszedłem w stronę straganów. Tłum falował i nucił znaną wszystkim piosenkę o kurwie, która zdradziła mężczyznę i o chryzantemach, których nikt nie podlewa. Szedłem w stronę stoisk z różnymi rzeczami zrobionymi z cukru. Na wielkim na dwadzieścia metrów straganie rozłożone były kształty na patyku, z których każdy przypominał coś innego. Były tam konie z cukru, wieżowce z cukru, cukrowe buraki i cebule z cukru. Obok leżały zegarki z cukru i Zenek Martyniuk z gitarą, której struny były wysypane cukrem pudrem. Wszystko to pachniało ciężarem tej cukrowej masy, a za ladą stał ogorzały Litwin.

– Czy jest tu coś, co nie jest z cukru? – zapytałem.
– Pan poczeka – odpowiedział Litwin, odwrócił się i zaczął grzebać w kartonach. Na zielonych, materiałowych spodniach, wprost na dupie, miał wielką, mokrą plamę, z której ściekał roztopiony cukier. Jak z bałwana.

Postanowiłem szukać prawdziwych truskawek. Obszedłem stragany z serem korycińskim z przeróżnymi dodatkami, widziałem stoisko szmacianych lalek z głowami przyszytymi do łokcia robionych przez głuchonieme dzieci z jakiegoś ośrodka w lesie. Oglądałem się za lokalnymi dziewczętami, ale one wolały stoiska z kebabem i lokalnych chłopaków. Przechadzając się dumnie między straganami z milionem spinnerów i kostek Rubika, nasuwały co chwila te o dwa numery za małe spódnice ku kolanom, ale starczyło ich tylko na kawałek opalonych nad korycińskim zalewem ud. Co raz to ktoś mnie potrącał, jakieś dziecko pojękiwało tęsknie do zagubionych rodziców, jakiś kot w kagańcu i na smyczy, próbował zlizać tłuszcz z pozostawionych w trawie resztek po kebabie.

Minąłem stoisko z truskawkami, gdzie była największa kolejka. Młodzież, dorośli i starcy chętnie kupowali truskawki z Zielonej Góry wielkości świńskiego kopyta, pozbawione szypułek i autentyczności, jak Radiohead po „OK Computer”. Na samym końcu straganów stał przy starym Passacie, osamotniony facet, uderzająco podobny do mnie, z  wielkim smutkiem w oczach, tak wielkim, że nawet ja się zatrzymałem.

– Skąd te truskawki? – zapytałem.
– O stąd, zza zalewu. – odpowiedział
– Po ile?
– Po tyle, co u nich.
– To dlaczego nikt nie kupuje?
– Bo ja nie sprzedaję na kilogramy, tylko na kobiałki.
– Dlaczego tak? Nie ma pan wagi?
– Mam wagę, ja się po prostu kurwa szanuję.

Do miasta wróciłem spokojny.

Kazik Staszewski „Idę tam, gdzie idę” Maciej Maleńczuk „Ćpałem, chlałem i przetrwałem”

 

Kazik Staszewski i Maciej Maleńczuk. Dwie wielkie sceniczne osobowości. To samo pokolenie, podobne doświadczenia. Około dwudziestki – Solidarność i stan wojenny, około trzydziestki – Okrągły Stół i wolne wybory. Staszewskiego poznałem w czasach, kiedy Kult wydał „Tatę Kazika”. Maleńczuka – dopiero na studiach – kiedy ktoś z roku katował na imprezach te jego uliczne piosenki.

Wywiad – autobiografia Staszewskiego dzieli się na dwie części. Pierwsza trwa do momentu pojawienia się pieniędzy z grania i ta jest momentami ciekawa. To znany mi, choć o dwadzieścia lat wcześniejszy proces odkrywania muzyki i dojrzewania do niej. Pierwsze, chimeryczne i chaotyczne odkrycia i krótkotrwałe fascynacje, szybko kończące się neofickim fanatyzmem. Kazik Staszewski buduje swoją popularność wśród rówieśników możliwością wyjazdów do cioci w Londynie, skąd przywozi setki – niedostępnych w latach 80. w Polsce – płyt i kaset. Był Kazik dzieckiem nieśmiałym i zamkniętym w sobie, acz kreatywnym, poświęcającym się nie tylko muzyce, ale i komiksowi, literaturze i kinematografii. Na początku lat 80. Kazik zakłada swoje pierwsze zespoły, z których najtrwalszym okazuje się znany wszystkim Kult.

Urodziny synów stają się momentem przełomowym w życiu Kazika. Od tego momentu staje się on szefem przedsiębiorstwa przyjmującego różne nazwy: od „Kultu” przez „Tatę Kazika”, „Kazika na Żywo”, samego „Kazika” i wiele innych. Opowieść Staszewskiego staje się od tego momentu dosyć nużącą opowieścią o zarabianiu kasy i ogarnianiu wewnątrz-zespołowych niesnasek.

Dzieciństwo Maleńczuka wyglądało zgoła inaczej. Wychowywany bez ojca w slumsowej dzielnicy Krakowa, inicjację narkotykową przeszedł przed ukończeniem dziesięciu lat. I w zasadzie cała opowieść „Ćpałem, chlałem i przetrwałem” to opowieść o nieustannym, trwającym do teraz, ciągu heroinowo-alkoholowo-marihuanowo-nikotynowo-kwasowym. Ostatnie 30 lat życia Maleńczuka to w jego opowieści nie kończąca się balanga z krótkimi momentami prześwitów. Równie to nużące, co opowieść o biznesie Staszewskiego.

Jedyne, co ciekawe w obu tych wywiadach, to psychologiczny proces przeistaczania się muzycznych naturszczyków-amatorów w ludzi, o których Staszewski i Maleńczuk z dumą mówią „artyści”. Nie ukrywam, że do przemian takich zawsze podchodzę z rezerwą, bo tym, co najpiękniejsze w rock’n’rollu była zawsze dla mnie naturalność, prostota i spontaniczność. I taki był właśnie Maleńczuk grający proste bluesy na ulicy. Taki był również dla mnie Kazik, niekiedy okropnie fałszujący, ale w tym fałszowaniu jakże autentyczny. Ileż kart każdego z tych wywiadów zajmuje uporczywe tłumaczenie jednego i drugiego, na czym polega prawdziwa sztuka, że ten czy tamten perkusista nie trzyma rytmu i że kolejnemu gitarzyście trzeba tłumaczyć, żeby tego Fis nie grał z siódemką.

Podobne wrażenia miałem czytając biografie Krzysztofa Grabowskiego i Muńka Staszczyka. Wszyscy ci rock’n’rollowi partyzanci muszą widocznie w pewnym wieku wyjść z lasu, zakopać karabiny i pójść na daleko idące kompromisy.

Rdza

SONY DSC

Miałem pójść razem z małym. Nie wyszło. Poszedłem sam. Po to, aby zrobić zdjęcia wielkich maszyn. Na wielkie maszyny patrzy z podziwem. Pokazuje palcem miejskie autobusy odpoczywające na zajezdni w Kleosinie. Wzdycha zaaferowany sapaniem betoniarek, kręcących te swoje zabłocone gruszki, kiedy wyjeżdżają z placu budowy Trasy Niepodległości gdzieś za niestrzeżonym przejazdem w Klepaczach. Piszczy z zachwytu nad piskiem pociągu hamującego na dworcu Olsztyn Główny, a ten jego zaaferowany pisk słyszę lepiej niż pisk pociągu, gdy czeka, kiedy wreszcie wyskoczę na peron.

SONY DSC

Miałem pójść razem ze szkrabem. Nie wyszło. Poszedłem sam. Poszedłem, żeby zrobić zdjęcia tych wszystkich pługów spychających śnieg z torów, pociągów naprawczych, elektrycznych drezyn, sypialnych i kuszetek z napisami po francusku, odstawionych na bocznicę. Poszedłem zobaczyć potęgę kolei.

SONY DSC

Ta bocznica, gdzieś między Antoniukiem a Białostoczkiem, leży przy nasypie, którym jeszcze jeżdżą pociągi do Sokółki, do Grodna, do Suwałk i Augustowa. Kiedy mieliśmy 10 lat i spieprzaliśmy z lekcji w Szkole nr 38, szliśmy na te tory wielką łąką. Trawy, osty i pokrzywy raniły nam nogi. Potem szliśmy wężykiem wąską ścieżką między brudną i śmierdzącą rzeką, a ogródkami działkowymi, gdzie wszędzie rósł barszcz Sosnowskiego, ale wtedy nikt nie zwracał na niego uwagi.

SONY DSC

Wspinaliśmy się, wbijając palce w sypki i suchy żwir na ten nasyp, siadaliśmy na skraju mostu, nad tą płytką i brudną jak diabli rzeczką i patrzyliśmy, jak wędkarze łapali w tym zasyfionym cieku robaki na przynętę  Kładliśmy na rozgrzane tory kolejowe kamienie albo monety, jeśli ktoś z nas miał w ogóle jakąś monetę, bo wtedy pieniądze nie były do niczego potrzebne. Potem czekaliśmy niecierpliwie na jakiś osobowy, pospieszny albo towarowy. Nie miało to kompletnie żadnego znaczenia. Kiedy pociąg się zbliżał, przeganiając nas ostrym piskiem syreny ostrzegawczej, uciekaliśmy na skraj skarpy, przykrywaliśmy głowy i z rozkoszą słuchaliśmy dźwięku roztrzaskiwanych przez lokomotywę kamieni latających we wszystkich kierunkach, tuż nad naszymi spalonymi czerwcowym słońcem głowami. Kiedy już pociąg odjechał, szukaliśmy w trawie rozgniecionych monet, z których nie zostawało nic, poza naszą satysfakcją i naszym uwielbieniem dla niewyobrażalnej siły tych wielkich maszyn.

SONY DSC

Więc wtedy byłem taki jak on. Podziwiałem siłę i energię wielkich maszyn i marzyłem, aby kiedyś zasiąść za sterem prawdziwej lokomotywy.

Dzisiaj interesuje mnie już bardziej to, jak to wszystko, więc i kolej, się degraduje, niszczy, rdzewieje i odchodzi w niepamięć. Mogę na to wszystko patrzeć z tego samego miejsca, z jakiego na to patrzyłem 30 lat temu.

Kiedy jeździłem dużo pociągami, najchętniej wystawiałem głowę za okno w te letnie zmierzchy, kiedy pociąg przejeżdżał przez przedmieścia mniejszych i większych miejscowości. To wszystkie te miejsca za garażami, gdzie odbywają się sekretne schadzki młodocianych kochanków, miłośników piwa pitego wprost z puszki albo tych wszystkich, którzy z nudy lubią po prostu patrzeć na przejeżdżające pociągi. Za tymi garażami są zawsze zasyfione i śmierdzące chaszcze z wydeptanymi ścieżkami, otoczonymi milionami opróżnionych butelek, puszek, opakowaniach po papierosach i miejscach po ogniskach.

SONY DSCCzasami warto na to patrzeć z mknącego pociągu, czasami warto na to patrzeć stojąc za tymi garażami.

Nie da się tego opisać, nie da się też złapać zdjęciem tego szczególnego zapachu torów kolejowych, kiedy po gorącym dniu przejeżdża po nim lokomotywa ciągnąca wagony podmiejskie pełne ludzi wracających ze szkoły w Białymstoku do domu w Łapach, odliczających, ile jeszcze dni zostało do wakacji. Jest w tym zapachu kurz, jest pył tych ostrych jak brzytwa kamieni, jest też woń rdzy.

SONY DSC

Rdza jest najważniejszym składnikiem wszystkiego, z czego składa się kolej. Ze rdzy zbudowano lokomotywy, ze rdzy są wagony, tory kolejowe, druty i słupy, na których te druty wiszą. Ze rdzy są przejazdy kolejowe. Ze rdzy są maszyniści i konduktorzy. Ze rdzy są ci zatrudnieni przez rdzawe Polskie Koleje Państwowe pustelnicy przesiadujący w tych małych betonowych budynkach, gdzie w jednym oknie stoi zawsze jedna paproć, która również jest ze rdzy.

Poszedłem zobaczyć potęgę kolei. Wróciłem z rękami całymi we rdzy.

Miałem pójść razem z nim. Nie wyszło. Poszedłem sam.