Nic nie wskazywało na klęskę: świetny reżyser, realizm magiczny, piękna aktorka i wybitny aktor. Polska i irlandzka wrażliwość w romantycznej opowieści o kobiecie wyłowionej z morza. Piękna Syrena bez przeszłości i rybak na odwyku. Z tego naprawdę można było zrobić piękny, nieoczywisty obraz. Tymczasem jest to jedna z większych żenad, jakie miały mnie ostatnio czelność przyciągnąć do kina i zabrać półtorej godziny prawie kompletnie zmarnowanego czasu.
Czy to prawda, że Colin Farrell i Alicja Bachleda bardzo chcieli zagrać razem w filmie romantycznym, ale prawdopodobieństwo zwycięstwa obojga w dwóch castingach do jednego filmu było na tyle małe, że zdecydowali się w końcu sami sobie sprawić taki prezent? Jeśli tak było, to efekt końcowy nie wróży pomyślności tego związku. I mam nadzieję, że miłość tych aktorów jest o wiele bardziej prawdziwa, szczera, naturalna i spontaniczna niż to, co działo się między głównymi bohaterami filmu. Bo nie działo się nic.
Film ratuje scenografia i montaż. Prowincjonalne, zapadłe miasteczko portowe gdzieś w Irlandii zostało pokazane z dużą maestrią. Światła, pejzaże, panoramy morza – wszystko to dawało pewną ułudę realizmu magicznego. Drugim – i ostatnim – pozytywnym wrażeniem estetycznych mogą być dla wielu wdzięki Alicji Bachledy, która jest piękną kobietą i do pewnego momentu może intrygować. Tym momentem jest chwila, kiedy Alicja zaczyna mówić. Czar pryska natychmiast.
Prawdopodobnie jest to po prostu bardzo mało utalentowana aktorka, której wydaje się, że góralską zawziętością i pracowitością jest w stanie nadrobić te braki talentu. Na tle poprawnego, choć bez fajerwerków, Collina Farrella, widać jak na dłoni braki warsztatowe jej małżonki. Postać Ondine jest nijaka, nie wzbudza u widza żadnych emocji, a angielsko-irlandzko-polski akcent Bachledy wzbudza tylko zażenowanie. Prawie równie nijako wypada postać Syracuse’a, grana przez Farrella, choć trzeba zaznaczyć, że scenariusz dawał mu pewną historię i tło (niepijący alkoholik, niepełnosprawna córka, non-stop pijana była żona, praca na kutrze), choć aktor i reżyser nie rozwinęli kompletnie tej postaci. Z Ondine jest gorzej, bo przez znaczną część filmu nie wiemy, kim jest (a Bachleda zdaje się mieć to gdzieś – ani nie ułatwia nam tej łamigłówki, ani nie utrudnia), a kiedy zagadka się rozwiązuje, jej trywialność i przewidywalność zostawia przed widzem pustkę jeszcze większą niż na początku.
Fabuła jest równie nieokreślona. Pierwsza godzina to nieudolne budowanie romansu między brudnym rybakiem z przeszłością a delikatną syreną z morza, tajemniczą pięknością bez przeszłości. Pewnie chodziło o to, aby niespiesznie budzić między postaciami uczucie i więź, ale wyszło tak, że najpierw chodzą one wokół siebie jak – metaforycznie – dwa jeże, by potem ni stąd ni zowąd pójść ze sobą do łóżka. Gdzieś obok, kompletnie surrealistycznie, po skalistych brzegach jeździ na elektrycznym wózku inwalidzkim córka Syracuze. Prawdopodobnie – to również domysł – mająca na celu zbudowanie emocjonalnego, freudowskiego trójkąta między tymi postaciami, opartego na jakichś edypowych mechanizmach. W efekcie Annie (grana przez Allisson Barry) okazuje się – choć drugoplanową – najlepszą kreacją w tym filmie, co świadczy nie tyle dobrze o niej, co źle o pozostałych.
W pewnym momencie fabuła „Ondine” gwałtownie przyspiesza, pojawiają się postaci w czarnych okularach i ze spluwami za paskiem. Jest bicie po pyskach, brudne sprawki, narkotyki i krew. Zerwanie z początkową konwencją jest nieoczekiwane, ale fabuła jest oczywista jak w mordę strzelił. Szczegóły zakończenia zdradzam (choć nie do końca) celowo, aby nie pozostawiać Czytelnikowi dylematu, czy warto wydać dwie dychy na tej film, czy nie. Bo nie warto.