Żółcie w Żółtkach

Luty w Żółtkach. Bezpośrednia transmisja z żółciego rejonu.

Zima

Bezdomny umiera w rynsztoku.
Drzewo pęka na mrozie:
Wstrząsający dźwięk.

W czasie przesilenia zimowego dzień jest najkrótszy ze wszystkich, a noc jest najdłuższa. Może to być czas przenikliwego chłodu. Wiatr wieje z lodowatą wściekłością, tnąc wszystko przed sobą. Śnieg i lód mogą zabijać. Bezdomni umierają z powodu narażenia na chłód. Nawet najpotężniejsze drzewa mogą pęknąć pod wpływem spadku temperatury.

Dźwięk łamanego drzewa. To nagłe uderzenie zimy.

Te okropności i tragedie, jakie niesie ze sobą nadir! Zima torturuje świat lodowatymi biczami, a słabi są miażdżeni jej lodowatymi pętami. Czasami nie mamy nawet odwagi opłakiwać tych, którzy umierają w czasie ataku zimy, w obawie, że łzy zamarzną nam na twarzach. Ale widzimy i słyszymy. Przytulając się do ognia, ślubujemy przetrwać.

Niezależnie od tego, jak bardzo dotknęło nas nieszczęście, musimy pamiętać, że jest to najniższy obrót koła. Sprawy nie mogą się wiecznie pogarszać. Wszystko ma swoje granice – nawet zimno, ciemność, wiatr i umieranie.

Nazywają ten dzień pierwszym dniem zimy, choć tak naprawdę jest to początek śmierci zimy. Od tego dnia możemy cieszyć się ocieplaniem i rozjaśnianiem.

Deng Ming-Dao „365 Tao: Daily Meditations. Chapter 355 – Winter, tłum. własne

Wieczna zima

Camus gdzieś tam napisał, że: „w głębi zimy zrozumiałem w końcu, że jest we mnie niezwyciężone lato”. No i ja to dzisiaj też jakoś, po swojemu, zrozumiałem.

Cykl styczniowych szwendactw, odcinek któryś tam. Carska Droga.

Codziennie. Gdzieś za miasto. Do lasu. Cykl szwendactw po okolicach ciągnie się w nieskończoność.Nie chcę, aby się kończył. Dzisiaj Carska Droga od strony odwrotnej. Od Goniądza do Strękowej Góry. Droga ta jest równie piękna, jak ta wczorajsza z Narewki do Białowieży. Tu jednak – zamarznięte bagna i więcej drzew liściastych. I niebo dzisiaj jakby lekko zamglone, choć ten zawsze ciemny, mroczny, bagienny rejon, dzisiaj lśnił białością.

Im dalej w las, tym sosny i świerki ustępują niższej roślinności. Droga jest śliska, jakby psy wylizały ją przed chwilą ze starannością lizania własnych jajek. Można wcisnąć hamulec, a samochód jedzie sobie dalej jak gdyby nigdy nic.

Przekonuję się o potędze moich wyhodowanych niedawno fobii. Strach przed upadkiem i strach przed schodami. Wchodzę z miękkimi nogami na drewnianą wieżę obserwacyjną nieopodal Starej Łuki i patrzę na bagna ciągnące się po horyzont. Tego w Białowieży nie ma. „Na nieskończoność nastaw wzrok”, jak śpiewał kiedyś Kelus. Czuję się, jakbym patrzył na morze.

W drodze powrotnej stynki, sandacz w miętowym sosie i raki z domowym makaronem w przytulnej restauracji w Tykocinie. Wszystko pyszne (o tym w kolejnym odcinku).

Tykocin odwiedzam po raz drugi w ciągu trzech dni. Dobrze się czuję w tym drobnoszlacheckim, antysemickim, obskuranckim, mazowieckim żywiole.

Powrót do miasta już po zmroku, lodowiskiem Saniki.

Cztery drogi do Tykocina

Do Tykocina można wjechać z czterech stron. Pierwsza prowadzi z Krypna. Tykocinianie i Krypniczanie szczerze się nienawidzą, bo Tykocin był z krwi i kości mieszczański, a Krypno – od zawsze – chłopskie. Teraz i Tykocin, i Krypno są chłopskie, bo sierpniowego dnia 1941 roku Niemcy pognali tykocińskich mieszczan do lasu w pobliskim Łopuchowie, prawie co do głowy rozstrzelali (trzy osoby ocalały) i zakopali w dołach.

Druga droga do Tykocina prowadzi ze Złotorii.

Trzecia powiedzie nas do tego miasta, gdy w Jeżewie skręcimy w kierunku Łomży. Obie są dość nudne.

Trasę ze Złotorii darzę sentymentem, bo jeździłem tam wielokrotnie do moich tykocińskich dziewcząt. Dziewczęta z Tykocina są naprawdę piękne, doskonałe połączenie krwi mazowieckiej z podlaską.

Czwarta droga do Tykocina prowadzi przez wieś Saniki i jest to mój ulubiony sposób dotarcia do tego upadłego, smutnego miasta. Przed budową ekspresówki do Warszawy, przy zjeździe na Sanniki, stał burdel, a obok był mały sklep spożywczy. Spragnieni wrażeń okoliczni chłopi siedzieli na takiej „ranczowej” ławeczce przed tym sklepem, sączyli tanie wina i z niecierpliwością czekali na ruskie kurwy, które w miniaturowych szortach i 10-centymetrowych szpilkach chodziły w przerwach do tego sklepu po małpki na rozluźnienie.

Nie ma już ani tego burdelu, ani tego sklepu. Jest za to kilkunastokilometrowa droga przez pejzaże wschodniego Mazowsza. To w zasadzie same pola i stojące po kilkaset metrów od siebie, pojedyncze gospodarstwa.

Traf sprawia, że zawsze, gdy tamtędy jeżdżę, trafiam na piękne światło. Dzisiaj pojechałem tam bez żadnego celu. Niebo było błękitne, ziemia była śnieżnobiała, a słońce świeciło zza chmur czyściutkim złotem.

W Tykocinie odbywało się święto. Otwierano właśnie w rynku, przy pomniku znanego siedemnastowiecznego watażki Czarneckiego, pierwszą w mieście Żabkę. Były baloniki przy wejściu. Uroczystość zgromadziła około pięciu osób.

Szedłem przez zaspy w kierunku mostu. Po praz pierwszy od lat słyszałem trzaskający, zmarznięty dźwięk pod moimi butami.

A potem wróciłem, trochę naokoło, bo nie lubię wracać z Tykocina. Lubię miejsca, w których nic już nie ma.