Cykl styczniowych szwendactw, odcinek któryś tam. Carska Droga.

Codziennie. Gdzieś za miasto. Do lasu. Cykl szwendactw po okolicach ciągnie się w nieskończoność.Nie chcę, aby się kończył. Dzisiaj Carska Droga od strony odwrotnej. Od Goniądza do Strękowej Góry. Droga ta jest równie piękna, jak ta wczorajsza z Narewki do Białowieży. Tu jednak – zamarznięte bagna i więcej drzew liściastych. I niebo dzisiaj jakby lekko zamglone, choć ten zawsze ciemny, mroczny, bagienny rejon, dzisiaj lśnił białością.

Im dalej w las, tym sosny i świerki ustępują niższej roślinności. Droga jest śliska, jakby psy wylizały ją przed chwilą ze starannością lizania własnych jajek. Można wcisnąć hamulec, a samochód jedzie sobie dalej jak gdyby nigdy nic.

Przekonuję się o potędze moich wyhodowanych niedawno fobii. Strach przed upadkiem i strach przed schodami. Wchodzę z miękkimi nogami na drewnianą wieżę obserwacyjną nieopodal Starej Łuki i patrzę na bagna ciągnące się po horyzont. Tego w Białowieży nie ma. „Na nieskończoność nastaw wzrok”, jak śpiewał kiedyś Kelus. Czuję się, jakbym patrzył na morze.

W drodze powrotnej stynki, sandacz w miętowym sosie i raki z domowym makaronem w przytulnej restauracji w Tykocinie. Wszystko pyszne (o tym w kolejnym odcinku).

Tykocin odwiedzam po raz drugi w ciągu trzech dni. Dobrze się czuję w tym drobnoszlacheckim, antysemickim, obskuranckim, mazowieckim żywiole.

Powrót do miasta już po zmroku, lodowiskiem Saniki.