Mariusz Urbanek „Zły Tyrmand”

Ten tekst powinien powstać już jakiś czas temu, bo po nową książkę o Tyrmandzie sięgnąłem niedługo po ukazaniu się. „Zły Tyrmand” nie jest typową książką biograficzną – to zbiór kilkudziesięciu szkiców-opowieści o legendarnym Tyrmandzie opowiadanych przez różne osoby powojennej „Warszawki”, skrzętnie zanotowanych przez autora.

Tytuł jest nieco prowokacyjny. Ta gra słów wykorzystująca tytuł najsłynniejszej powieści napisanej przez Tyrmanda, jednocześnie wskazuje na cele, które książka miała spełniać w zamyśle autora. Tyrmand widziany z perspektywy jego znajomych i przyjaciół, którego przedstawia książka Urbanka, to Tyrmand „odbrązowiony”. Ta książka spełnia rolę kontrapunktu dla postaci Tyrmanda, którą on sam wykreował w słynnym „Dzienniku 1954”. Jednym z ważnych wątków książki jest zresztą problem autentyczności „Dziennika”. Wielu twierdzi, że został on napisany już po wyjeździe Tyrmanda na emigrację i stanowi przemyślaną i świadomą autokreację.

Autorów książki „Zły Tyrmand” jest – jak już wspomniałem – wielu. Towarzysze barwnego życia „pierwszego bikiniarza PRL” w kolorowej – pomimo komunistycznej siermiężności – Warszawie lat powojennych, opowiadają o Tyrmandzie często z kpiną i pobłażliwością, jednocześnie nie umniejszając roli, taką w ówczesnym towarzystwie pełnił autor „Złego”. W jego groteskowym i demonstracyjnym na tle innych sposobie ubierania, sposobie życia i bujnym życiu erotycznym, odnajdują pełną premedytację i całkowitą kontrolę nad życiem. Kontrolę, która była niesamowicie ważna w czasach, kiedy wszelkie okoliczności skłaniały ku konformizmowi i poddaniu się „duchowi dziejów”. Więc nawet anegdotyczne niefrasobliwości i groteskowość Tyrmanda wzbudza wśród wspominających go respekt.

Niewątpliwym atutem książki jest barwny obraz życia towarzyskiego Warszawy wczesnego PRL-u. Ilość barwnych, wybitnych i znaczących postaci, które okupowały ówczesne knajpy i nieliczne wówczas kluby muzyczne jest wręcz niewiarygodna. Niech wspomnę tylko o pięknej, nieznanej mi wcześniej opowieści Agnieszki Osieckiej. Otóż pewnego razu spotkała, sporo od niej starszego, acz nieprzyzwoicie już popularnego Tyrmanda, na balu maskowym w warszawskim Liceum Stefana Batorego. Tyrmand przysiadł się do Osieckiej, gdy partner, z którym przyszła, gdzieś na chwilę zniknął. Powiedział jej wtedy „Dziewczyno, jeśli ty sobie wyobrażasz, że on się z tobą ożeni, to znaczy, że jesteś naprawdę głupia”. W książce „Zły Tyrmand” Osiecka po raz pierwszy zdradza, że tym chłopakiem, o którym mówi Tyrmand, jest Marek Hłasko. Podobnie smakowitych anegdot jest w tej książce wiele.

To niewątpliwie ważna pozycja na półce książek Tyrmanda i o Tyrmandzie. Nie przewraca ona jednak na głowę tego, co o Tyrmandzie już wiedziano. Być może największa jej wartość, to kolejna próba przedstawienia „warszawki” lat pięćdziesiątych XX wieku. Pierwszą podjął sam Tyrmand w „Życiu towarzyskim i uczuciowym” i zrobił to z sarkazmem i żółcią. Obraz malowany przez znajomych i towarzyszy Tyrmanda jest zdecydowanie bardziej pozytywny.

Książka „Zły Tyrmand” to lekka lektura dla miłośników Tyrmanda i powojennej Warszawy. W tym sensie nie stanowi raczej poważnego materiału historycznego, a raczej garść wspomnień o legendarnym pisarzu. Dlatego zamysł „odbrązowienia” Tyrmanda nie do końca się udaje, z racji właśnie ulotnej, „mozaikowej” konstrukcji książki. Lektura pozostawia więc garść anegdot, często dowcipnych i kolejny obraz pokolenia, które kilka lat po wojnie potrafiło cieszyć się życiem, bawić i kochać.

Mikołaj Łoziński „Reisefieber”

„Reisefieber” Mikołaja Łozińskiego to krótka powieść psychologiczna, za którą autor otrzymał Nagrodę Kościelskich (2007). Tytułowe „Reisefieber” oznacza „niepokój przed podróżą”. Daniel, bohater opowieści, przylatuje do Paryża na wieść o śmierci swojej matki. Wizyty miejscach uczęszczanych przez zmarłą Astrid, spotkania z jej bliskimi sprzyjają rozważaniom o odpowiedzialności, miłości, śmierci, samotności i życiu.

Daniel, mieszkając u swojej nowo poznanej, przybranej ciotki Louise, próbuje zrozumieć skomplikowane relacje łączące go z dawno nie widzianą matką. Odwiedza niewidomą psychoterapeutkę Astrid – Aude, spotyka się z Caroline, żoną Spencera – kochanka Astrid. Przeprowadza rozmowę z lekarzem, który był przy jego matce do jej ostatnich chwil. Danielowi nie chodzi o rozwikłanie tajemnicy śmierci Astrid – ta jest znana i oczywista. Chodzi mu raczej o jakąś formę usprawiedliwienia za winy, których sam do końca nie potrafi wyrazić.

Ta na pierwszy rzut oka dosyć nudnawa historia jest niezmiernie kunsztownie skonstruowana. Proza Łozińskiego wydaje się być przemyślana i świadoma w każdym szczególe. Retrospekcje są tam, gdzie się ich nie spodziewamy do momentu, kiedy się pojawiają. Wtedy przyznajemy, że to dla nich najlepszy moment. Autor, na kanwie dość banalnej historyjki, rysuje postacie z niezwykłym kunsztem psychologicznym: bardzo ludzko, a jednocześnie głęboko. Naprawdę, nie spodziewałem się po moim rówieśniku takiej dojrzałości i wrażliwości literackiej.

Ta książka nie jest spektakularna, ale pociąga czystością literacką i, jestem pewny że trudną do osiągnięcia, przejrzystością. Przejrzystość ta nie oznacza jednocześnie, iż mamy do czynienia ze światem czarno-białym. Wręcz przeciwnie, tytułowe „drżenie przed podróżą” narasta z każdym akapitem. To taki trudno wyrażalny i jeszcze trudniejszy do wyrażenia niepokój, którego korzenie tkwią w obecnymi w większości nas wyrzutami sumienia za coś, czego już nigdy nie da się naprawić. Łoziński często „zatrudnia” bohaterów do zajęć typowo nerwicowych, takich jak obgryzanie paznokci czy obsesyjne mycie rąk. Napięcie z każdą stroną wzrasta, sumienie Daniela staje się sumieniem czytelnika. Wstydzimy się, nie wiedząc tak naprawdę, czego.

Łoziński popełnił ważną i świetną książkę. Być może błędem było ujawnienie „klamry” spinającej lęki i niepokoje bohaterów, która odkryła to, co moim zdaniem powinno pozostać niedopowiedziane. Niemniej z przekonaniem muszę przyznać, że szczerze zazdroszczę Mikołajowi Łozińskiemu napisania tak dobrej książki.

Bruce Chatwin „Ścieżki śpiewu”

Takie książki, jak „Ścieżki śpiewu” Bruce’a Chatwina, wrzucić by można do szuflady z napisem „literatura kolonialna”. Ta powieść, napisana przez przedwcześnie zmarłego na AIDS Chatwina, jest jednym z największych osiągnięć pisarza.

To opowieść drogi, relacja z podróży autora do Australii. Pisana w pierwszej osobie, zdaje sprawę życia na tym wielkim i wyjątkowym kontynencie, zarówno ze strony osiedleńców, jak i autochtonów. Tytułowe „ścieżki śpiewu” (Songlines) to skomplikowany system identyfikacji rodowej, tożsamości Aborygenów, ale także system umożliwiający komunikowanie i przemieszczanie się rdzennych ludów Australii, jakże odmienny od tego stosowanego przez mieszkańców Europy.

Autor rozpoczyna swoją wyprawę na południowym krańcu kontynentu. Jego przewodnikiem jest Arkady, przedstawiany przez autora jako Rosjanin, lecz z informacji biograficznych to zdecydowanie Ukrainiec. Wraz z Arkadym, Bruce’owi towarzyszy kilkoro Aborygenów. Podróż nie ma wyraźnego i jednego celu: Arkady jedzie załatwić interesy, tubylcy odwiedzić swoje terytorium, a bohater – rozszyfrować i zrozumieć tytułowe „ścieżki śpiewu”. Czasami dociekania autora i rozmowy z ludźmi mają charakter zgoła mistyczny, innym razem przypominają dociekania badacza-antropologa, innym razem podszyte są osobistymi dociekaniami. Irytująca jest powtarzająca się raz po raz triumfalistyczna konstatacja autora po kolejnej rozmowie: ach, przecież ja to już wcześniej wiedziałem! Drażni niekiedy fakt, że z książki wynika – oczywiście między wierszami – że za wiele rozmów autor był zmuszony płacić.

Główną słabością książki jest brak zdecydowania autora co do tego, czy podróż, którą opisuje, miała charakter mistyczny, czy też wyłącznie poznawczy, wręcz naukowy. Około połowy opowieść się urywa, a jej miejsce zajmuje wyciąg z zapisek podróżniczych Chatwina. Osobiste impresje przeplatają się tam z cytatami klasyków. Autor najwyraźniej chciał nam w ten sposób przedstawić tę bezcelową logikę wędrowca, włóczęgi, podróżnika. Brakuje jednak w tej opowieści struktury, tym bardziej, że pierwsza część książki taką strukturę wyraźnie zapowiada.

Paradoksalnie, wartością książki są więc zebrane w niej spostrzeżenia antropologiczne i etymologiczne. Być może jest to problem tłumaczenia, ale mistyka Chatwina nie przemówiła do mnie. Nawet tytułowe „ścieżki śpiewu” skojarzyły mi się – bardzo racjonalnie – z dwudziestowiecznymi geometriami nieeuklidesowymi, a konkretnie przestrzeniami dyskretnymi. W takich przestrzeniach poruszanie się od punktu do punktu nie odbywa się po liniach prostych i podobnie jest zorganizowana przestrzeń australijskich Aborygenów. Autor próbuje przekonać czytelnika do tej zupełnie innej perspektywy, jaką posiadają rdzenni mieszkańcy kontynentu, mnie jednak bardziej zainteresowały opisane tam niejako mimochodem skomplikowane i trudne stosunki między Aborygenami i kolonistami. Obawiam się, że autor, będąc Anglikiem, nie był w stanie wykryć i opisać istoty tych relacji między słabym tubylcem a silnym przybyszem.

Podsumowując, książka nie zachwyca jako całość, bo i jako całość najwyraźniej nie została pomyślana. Wbrew natomiast najwyraźniej intencjom autora, aby była duchowym przewodnikiem przez egzotyczny kontynent, służy jako niezłe źródło ciekawych informacji antropologiczno-socjologicznych.

Rytm dnia i nocy całkowicie zwichrowany. Duża część dnia przespana. Cieszy tylko renesans snów, które jednak dużo mówią o sobie. Podczas dzisiejszego przesypiania kolejnej depresyjnej doby obraz kolegi wyrzucającego w obecności osób trzecich moją bezczynność. Rozpaczliwe próby prostowania idą jak w próżnię.
Więc po północy czuję się, jakby była szesnasta. O godzinie zero dwunasta mam ochotę na lunch. To miasto nie oferuje o tej porze nic ponad cztery budy z kebabem. Więc wyjeżdżam na nocny cruising w poszukiwaniu pożywienia. Miasto żyje i pulsuje zwiększonym alkoholem tętnem studentów i licealistów. Śnieg lekko posypuje skulone sylwetki chłopaków w t-shirtach z H&M i levisach. Dziewczęta przed klubami w krótkich spódnicach próbują rozmawiać przez komórki, przerzucając je z ziębniętych prawych rąk do równie zziębniętych lewych. Kolejki przed kanapkarnią na rogu Lipowej i Malmeda. Wszystko to przypominałoby Ibizę o pierwszej nad ranem, gdyby nie te minus dwa stopnie Celsjusza i śnieg. Tłumy przetaczające się z M7 do Loftu, z Yyzzy do Tunelu, z Cabaretu na Strych. Taksówki podjeżdżające pod drzwi klubów na Kilińskiego, usługa dla tych, których ta noc już dostatecznie zmęczyła lub dla tych, którzy osiągnęli, co planowali. O trzeciej, czwartej, w klubach pozostaną ci, którym jest wszystko jedno.
Fotografia przedstawia Lalki w październiku 2005. Nam nie było wszystko jedno. To żart.

Stopień nieuporządkowania i niecierpliwość nie pozwala mi jeszcze na czytanie poezji. Dzisiaj podjąłem pierwszą, z góry skazaną na niepowodzenie próbę. Postanowiłem odczytać raz jeszcze epitafium na grobie Rilke’go:

Rose, oh reiner Widerspruch, Lust,
Niemandes Schlaf zu sein unter soviel
Liedern.

Różo, sprzeczności czysta, pragnienie,
by stać się snem niczyim pod tylu
powiekami.

U Rilkego splatają się w poetycką całość: namiętność i emocje duszy z precyzją i przejrzystością umysłu. Literatura totalna. Jednak nie potrafię tego jeszcze czytać i rozumieć.