„Ziemia Brańska” – rodzynka w paździerzowym serniku

Kolejnym przystankiem na szlaku kulinarnych przygód inspirowanych szaleństwami Madzi Gessler okazał się mój „ukochany” Brańsk. To takie podlaskie „centrum seksu i biznesu” w tym najbardziej przaśnym, wywołującym grozę pomieszaną z fascynacją wydaniu.

Ogromnym problemem miejscowości położonych w dorzeczu Nurca (skądinąd przepięknej i niedocenianej rzeki) jest dotkliwy brak infrastruktury gastronomicznej. Poza dosłownie trzema rodzynkami nie da się tam zjeść niczego poza hot-dogiem, hamburgerem albo kebabem. Nie da się tam nigdzie napić normalnej kawy z ekspresu.

Te rodzynki były – do tej pory – dwie. Pierwsza to „Kuchnia Dobromil” kilka kilometrów za Bielskiem Podlaskim w stronę Siemiatycz, gdzie w takim bardzo pospolitym zajeździe przy drodze kilka dziewcząt z okolicy wypieka, gotuje i smaży prawdziwe cuda. O tym już tutaj było i pewnie jeszcze będzie. Druga rodzynka jest przy samej Narwi, w okolicach Plosek. Tam, gdzie jest ten piękny most przywieziony po wojnie z jakiejś Bydgoszczy albo Tczewa. O tym miejscu też warto napisać.

Trzecią rodzynkę w tym podlaskim serniku odkryłem niedawno w samym centrum chachłacko-narodowokatolicko-kacapskiego paździerza. W brańskim rynku stoi budynek przypominający dawny gminny dom kultury. Jakimś dziwnym trafem była tam kiedyś Magda Gessler i dokonała tam czegoś niemożliwego.

Byliśmy tam w niedzielne, wczesne popołudnie. Szczęśliwie zarezerwowaliśmy stolik, choć byłem przekonany, że nie będzie to konieczne. Restauracja „Ziemia Brańska” była pełna gości i niektórzy musieli cierpliwie czekać w przedsionku na swoją kolej. Ludzie przyszli tu ewidentnie zaraz po mszy (bo tam wszyscy chodzą na mszę, nawet niewierzący) całymi rodzinami, strojnie poubierani na ten jedyny w swoim rodzaju brański lans.

Jadłospis jest tu skomponowany na podlaską nutę doprawiony wielkomiejskim, nowoczesnym sznytem, jak na panią Gessler przystało. Dokonując wyboru między kotletem mielonym z chrzanowo-miodową pajdą chleba i burakiem, kartaczem z szarpanym mięsem, a karkówką, wybraliśmy to ostatnie. „Sexy schab” nie miał wiele wspólnego z seksem, ale mimo to, był zachęcający wizualnie, jędrny i naprawdę fajnie, na sposób leśny, przyprawiony. Do tego były kawałki podsmażonej babki ziemniaczanej i, jak na fancy style przystało, puree z białych warzyw w mleku kokosowym.

Rutynowy rosół, o który poprosiliśmy, nie wyróżniał się niczym szczególnym poza domowymi kluskami i dużymi kawałkami kaczego i gęsiego mięsa. Po raz kolejny potwierdziła się zasada, że rosół równie trudno jest spieprzyć, jak i stworzyć z niego arcydzieło. Tutaj autorom tej zupy udało się uniknąć obu tych skrajności.

Nie mogliśmy sobie niestety, ze względów finansowych, pozwolić na butelkę brańskiej kranówki za dwa euro. Białostocka kranówka wychodzi jednak nieco taniej.

Plotki o tym, że na wsi się źle powodzi, które rozpowszechnia ostatnio polskie chłopstwo, uważam więc za przesadzone. Składający się z chłopstwa Brańsk wybiera się tłumnie, całymi rodzinami, do restauracji „Ziemia Brańska”, gdzie na obiad dla jednej osoby trzeba zostawić, plus-minus- stówkę. Średnia brańska rodzina, a należy przyznać, że co do przyrostu naturalnego tubylców nie można mieć pretensji, zostawić tu musi co najmniej kilkaset złotych. I bardzo dobrze. Serce rośnie, że cywilizacja dotarła po tylu latach również do Brańska.

Wyszłem przeszczęśliwy.

Dodaj komentarz