Między kamienicami

Stosunek skrajnie obojętny – żydowski cmentarz w Wasilkowie

Są ludzie, którzy lubią zbierać znaczki, a ja lubię zwiedzać miejsca po żydowskich cmentarzach w okolicy. Wieczorami wchodzę na mapy Google’a i szukam współrzędnych. Każda większa wieś i miasto miało taki cmentarz, a nawet kilka, bo wszystkie większe miejscowości były miejscowościami żydowskimi.

Wasilków, który był wybitnie żydowskim miastem, był zasiedlany przez tych ludzi od XVII wieku i miał co najmniej kilka kirkutów. Poza tym, na który dzisiaj trafiłem, po pozostałych nie ma już śladu. Jest to cmentarz relatywnie młody, założony już w XIX wieku i działający aż do wojny.

Znajduje się w lesie za miastem, przy drodze prowadzącej do Studzianek. Przedstawia on widok przygnębiający. Jest to sosnowa polana na lekkim wzniesieniu otoczona murszejącymi betonowymi gazonami z wyrytymi na nich kształtach menory. Stanowi to coś w rodzaju smutnego, symbolicznego ogrodzenia.

Wejście na cmentarz prowadzi przez niewielką, symboliczną bramę z tablicą informacyjną i rdzewiejącymi, metalowymi gwiazdami Dawida. Po drugiej stronie ulicy stoją domy mieszkalne. Na polanie stoi kilka omszałych macew, sprawiających wrażenie jakby przeoczonych w trakcie wojennych i powojennych porządków. Prawdopodobnie, jak w wielu podobnych miejscach, posłużyły do budowy dróg, chodników albo murów okalających cmentarze katolickie i prawosławne.

Wokół tych kilku chylących się ku ziemi macew leżą porozrzucane butelki, puszki po piwie i aluminiowe opakowania po solonych przekąskach.

Zatrzymałem samochód obok ogrodzenia. Kiedy wracałem, zatrzymał się obok patrol policji. Grzeczni panowie przymknęli oko na to, że wjechałem kołami dwa metry w głąb lasu (moja wina, staram się tego nie robić), sprawdzili przebieg auta (130 tysięcy kilometrów) i przezornie zapytali, czy nie przyjechałem tu w celu dewastowania miejsca kultu religijnego, ewentualnie szerzenia treści antysemickich, tudzież podżegania do nienawiści na tle.

– Panowie, ja mam do Żydów stosunek skrajny. Jest to stosunek skrajnie obojętny.

Pojechali.

Drohiczyn

W drodze do Drohiczyna, nieszablonową trasą – przez Suraż, Brańsk i Ostrożany. Kawał w bok od szosy głównej. Drohiczyn to dla mnie taki podlaski Drohobycz ze Sklepów Cynamonowych Brunona Schulza. Małe, senne miasteczko na uboczu, które pełnię swojego uroku zyskuje właśnie teraz, latem, kiedy w skąpanych słońcem ogródkach przy drewnianych domach kolorowe malwy wystawiają swoje mordy ku światłu.

Wszystko pachnie ciepłem, a kiedy spadnie nagła, letnia ulewa, te wszystkie zapachy są zwielokrotnione. Na drewnianych płotach siedzą koty, leniwie się przeciągają i zblazowane ziewają. Ludzi jest mało, jeśli w ogóle jacyś są. Będzie dokładnie tak, jak na pierwszych stronach książki Żyda z Drohobycza.

Wejdziemy na Zamkową Górę, żeby popatrzeć na leniwie meandrujący Bug. Zjemy jakieś zaguby, popijemy tatarską sytą i wrócimy. A ja zatęsknię za Drohobyczem, w którym nigdy nie byłem i już nie będę. To wszystko.

Malowany Ptak

Czasami wracam do książek, które już kiedyś czytałem. „Malowany ptak” Kosińskiego stał na półce w dużym pokoju mieszkania przy Palmowej, od kiedy pamiętam. Ta oszukańcza książka zadecydowała o moim przyszłym życiu. Przeglądam ją dzisiaj.

Miałem strasznie słabą nauczycielkę polskiego w podstawówce. Zawsze dawała mi piątki z wypracowań, choć popełniałem w nich ogromne ilości błędów interpunkcyjnych. Po prostu nie znała się na interpunkcji.

Jak miałem 13 albo 14 lat przeczytałem tę powieść o żydowskim chłopcu, który, cudem ocalony z łapanki, wędruje przez polskie wsie pełne okrutnych Polaków. Nieomal topi się w gównie, w wiejskiej toalecie, uciekając przed antysemitami, przeżywa swoją pierwszą inicjację seksualną, a wcześniej patrzy na polskiego chłopa gwałcącego kozę, co dawała mleko jego rodzinie.

Bardzo mocna historia. Potem okazało się, że wcale nie autobiograficzna, ale wymyślona, a precyzyjnie rzecz biorąc, skradziona przez Kosińskiego.

Nie wiem, co mi odpierdoliło, żeby zdawać do najlepszego wówczas liceum w mieście. 6 osób na miejsce, a ja tam składam papiery z zerową wiedzą o interpunkcji. Wszyscy moi koledzy z klasy poszli do zawodówek.

Wtedy zdawało się egzaminy w tych liceach, do których się chciało iść. Na tym egzaminie były jakieś zadane lektury z podstawówki, do których należało się odwołać. Olałem to, napisałem o „Malowanym ptaku”.

Dostałem się. Potem moja polonistka przez całą szkołę mówiła o mnie „ten od Kosińskiego”. Spotkałem ją potem w mieście, już po studiach. Zwierzyła się, że chodziła po innych polonistkach i dawała im te moje pełne niepotrzebnych przecinków wynurzenia, a te jej koleżanki nie wierzyły, że napisał to 15-latek.

A powieść, choć skradziona i nieprawdziwa, jest świetna.

Żytnia

„Więc chodź, zaprowadzę Cię na Żytnią,
dają tam dobre, tanie piwo.
Ja wpatrzony w Ciebie, Ty oparta o stolik,
a za oknami patologia Woli”

W. Staszewski, poeta polski

W Białymstoku też jest ulica Żytnia. Być może było kiedyś na niej bar, w którym dawano tanie piwo. To sam środek dzielnicy, w której było żydowskie getto. Nieopodal jest miejsce po kirkucie, wielkim cmentarzu, jednym z niewielu w Europie cmentarzy założonych na terenie getta. Teraz jest tam ogromny skwer z pomnikiem, alejkami, drzewami i ławkami. Po macewach nie ma śladu. Jedyne, co się ostało, to resztki ceglanego muru, który otaczał nekropolię. Przychodzi się tu wyprowadzać pieski. Mamy przyprowadzają tu dzieci. Czasami tam chodzę latem lub jesienią, żeby poczytać książkę.

Mógłbym tam mieszkać, w jednym z bloków przy Proletariackiej albo Żabiej. Jest tam spokojnie, pusto i cicho, kameralnie, jak na środek miasta. Zostało jeszcze kilka drewnianych domów przy Żytniej i Czystej. Większość stoi opuszczonych, butwiejących, z pozabijanymi pilśnią oknami. Te zamieszkałe pokryte są sidingiem.

Te bloki, w których mógłbym mieszkać, zostały zbudowane w latach 60-tych. Cholera, mają już całe 8 dekad! Między nimi rosną drzewa. Przed każdym stoi ławka, osłaniana cieniem tych wiekowych brzóz i wierzb. Siadają na niej mieszkańcy, zupełnie jak pod moim blokiem.

Między te drewniane domy i stare bloki wdziera się nowe budownictwo. Mieszkańcy tych nowych bloków nie wychodzą tu na spacer, nie kupują w małych sklepikach. Wyjeżdżają rano z podziemnych parkingów, by po zakupach w Auchan wrócić na ogrodzone wysokim płotami rezydencje.

Tutaj cały ten mały handel, te piekarnie, sklepy spożywcze, warzywniaki, monopolowe, warsztaty szewskie, krawieckie i kaletnicze, dawno już upadły. Nie ma kiosków ruchu, do których można by rano pójść po gazetę. Nie ma zadymionych knajp, w których można by wieczorem pójść na piwo z nalewaka. Do licha! Poszedłbym na takie piwo na Żytnią, nawet, jeśli mieliby tam tylko Żubra!