The more you ignore me, the closer I get

Nigdy nie rozumiałem swojej miłości do tych brytyjskich ciot, które tak kochają na wyspach i chyba tylko tam. Do szczerbatego Shane McGowana z The Pogues, zniewieściałego i pretensjonalnego Morriseya, przećpanego wszystkim, co się da wciągnąć nosem albo wstrzyknąć w żyłę Pete’a Dohertego. Nie znoszę Anglii i Anglików, o swojej fascynacji Irlandią zapomniałem już dawno, Szkotów wybił mi z głowy „Trainspotting”, a Walijczyków poznałem aż zbyt dobrze w krakowskim Rynku. I gdyby nie The Beatles, Stonesi, The Smiths, Clash, Oasis i Monty Python, chętnie bym zapomniał, że po drugiej stronie kanału La Manche w ogóle jest jakaś wyspa.

Prawdopodobnie dałem się uwieść nieprzezwyciężalnej sile brytyjskich mediów, wynoszących swoje gwiazdki tak wysoko, jak się tylko da, do granic absurdu. Nie można jednak odmówić tej potężnej maszynie skuteczności w takim tworzeniu bohaterów zbiorowej wyobraźni, że te postaci nie są papierowymi wydmuszkami. To nie amerykańscy, sztuczni celebryci, ulepieni z silikonu i plastiku. Brytyjscy celebryci to gwiazdy ulepione z potu, krwi i spermy, a wszystko to podane jest jak na talerzu, w pełnej krasie naturalizmu. To uwodzi.

Dlatego, kiedy boli bardziej niż zwykle, ten Morrisey, śmieszny i patetyczny w tak zwanych „normalnych” , momentach, staje się adekwatny, celowy i może nie uzdrawiający (bo tylko jedno może teraz uzdrowić), ale przynajmniej przekonujący, że ten absurdalny stan, w którym się teraz znajduję, ktoś chociaż trochę potrafi opisać i zaśpiewać