Anton Czechow „Mewa” w adaptacji Kompanii Doomsday (reż. Hendrik Mannes)

Wszyscy, którzy widzieli dramatyczną adaptację „Mewy” Czechowa w wykonaniu Kompanii Doomsday, a nie czytali wcześniej dramatu, na sto procent nie wiedzą, o co w nim chodzi po obejrzeniu przedstawienia młodych białostockich aktorów. Dla zainteresowanych, o czym jest sztuka, którą wczoraj obejrzeli, podaję link.

Spektakl był tragiczny. Obawiam się, niestety, że nie z winy przejściowej niedyspozycji zespołu aktorskiego czy złych fluidów krążących nad Węglówką. Autorzy po „mistrzowsku” zepsuli wielką sztukę będącą dramaturgiczną klasyką. Nie da się ukryć, że robili to z pewnym młodzieńczym urokiem i wielkim zaangażowaniem. Kiedy jednak mamy do czynienia nie z przedstawieniem w szkole teatralnej, ale z poważnym występem, gdzie i promocja, i bilety, wówczas nie wystarczy młodość i zaangażowanie, potrzeba czegoś więcej.

„Mewa” w interpretacji Kompanii Doomstay jest chaotycznym zlepkiem nie wiążących się ze sobą w jakikolwiek sposób scen, w których aktorzy powtarzają do znudzenia kilka – na początku dość interesujących i chwilami zabawnych – chwytów. Głównym zamysłem reżysera Hendrika Mannesa było prawdopodobnie zatarcie granicy pomiędzy teatrem a rzeczywistością, bohaterem a aktorem, ponieważ przez cały spektakl uczestniczymy w ni to w dramacie Czechowa, ni to w przygotowywaniu dramatu Czechowa. Pomysł to – przyznajmy – raczej oklepany, a jeśli zdecydowano się już go podjąć, należałoby włożyć w to zadanie więcej inwencji. Zamiast tego mamy powtarzanie tekstu w różnych językach (co niby ma być śmieszne), obijanie się plastikowymi rybami, kręceniem pedału od roweru i zakładanie sobie nawzajem woalek i kapeluszy. Zapomniano zupełnie o humorze Czechowa, serwując w zamian dowcip rodem z objazdowego teatrzyku dla gawiedzi.

Twórcy tego przedstawienia ne mają wiele na swoje usprawiedliwienie. Aktorzy grający w spektaklu byli trochę niewolnikami przyjętej przez reżysera albo też ich samych niby-to-konwencji i wykonywali swoją dolę z dużym zaangażowaniem. Poziom gry aktorskiej był bardzo zróżnicowany, a najlepiej spośród czwórki odtwórców wypadł chyba Marcin Bikowski. Tylko jemu udało się wejść w rolę (a raczej role), o czym świadczyła chociażby trzeźwa reakcja na nieprzewidziany wypadek jednego z widzów (jakość urządzeń do siedzenia przez cały czas jest najsłabszą stroną Węglówki; prz okazji, irytujące i kłopotliwe jest wychodzenie z budynku, wąską szparą w drzwiach, na klęczkach, pod zardzewiałym łańcuchem).

Za dużo było w tym spektaklu chaosu, zbyt wiele przypadkowych i nie wnoszących nic elementów. A najgorsze jest prawdopodobnie to, że to „coś”, co zobaczyłem poprzedniego wieczoru nie miało prawie żadnego związku z Czechowem i – równie dobrze – za scenariusz mógłby posłużyć skrypt ostatniego odcinka „Na Wspólnej”. Szkoda tylko aktorów i ich energii, którą zmarnowali, angażując się w przedsięwzięcie stworzone przez Mannesa, które albo ich przerosło, albo jako takie nie jest warte ich trudu.