Nigdy nie byłem na koncercie Maanamu

Nigdy nie byłem na koncercie Maanamu. Najbliżej bycia na koncercie Maanamu byłem gdzieś koło przełomu wieków, gdy wystąpili na dziedzińcu białostockiego Pałacu. Moi koledzy i koleżanki z liceum albo już ze studiów tam byli. Zadeptali tego wieczoru piękne, różane klomby rosnące wokół Pałacu.

Nigdy nie byłem na koncercie Maanamu i bardzo dzisiaj tego żałuję. W latach 90-tych artystowska wrażliwość Kory Jackowskiej mnie drażniła. Dzisiaj odbieram ją bardzo emocjonalnie i osobiście. Ten zespół był wtedy kompletny. Kora łączyła w sobie kobiecą delikatność i kobiecy pazur. Rock’n’rolle Marka Jackowskiego zawsze brzmiały jak klasyki.

Maanam bardzo cenił mój ojciec. Szczególnie te szybkie kawałki, jak „Cykady na cykladach” albo „Szare miraże”. Miał niesamowite wyczucie tego rockowego „pierdolnięcia”, które jest istotą muzyki. Wykrywał je zarówno u Szopena, Bacha, jak i u Beatlesów. W Maanamie też to pierdolnięcie wykrywał. Dostałem to od niego jak szósty zmysł.

Nigdy nie byłem na koncercie Maanamu. Nie chcę do tego wracać. Szkoda mi było strasznie, jak umarła Kora Jackowska. To był piękny człowiek, piękna kobieta. Podobno wytwarzała wokół siebie niezwykłą aurę. Gdy pojawiała się w towarzystwie, nie musiała mówić – wszyscy mężczyźni kulili ogony i stawali się tymi piętnastoletnimi chłopcami, którzy na ulicy widzą Klaudię Schiffer.

Nigdy nie byłem na koncercie Maanamu, więc oglądam na Youtube ich występy na żywo. Widzę Korę z tym jej charakterystycznym wyprostowaniu, z tym jej dumnym kroczeniu po scenie, z tymi jej przeciwsłonecznymi okularami, z tymi jej ustami pomalowanymi czerwoną szminką. Z tym jej entuzjastycznym i jednocześnie sarkastycznym uśmiechem.

Kora była kobietą, która nigdy się nie zestarzała. Zawsze była tą dziewczyną, która jest jednocześnie dziecinna i słodka, ale zarazem dumna i silna. Dziewczyną, która ominęły prawie wszystkie defekty starości. Dopadła ją tylko choroba. Jestem pewny, że umierała godnie.

Dodaj komentarz